sobota, 23 kwietnia 2016

Rozdział 12 - Memories stay. People don't.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy stosunki między nefilim a wampirami zaostrzyły się do tego stopnia, że można już było spokojnie nazwać je wojną. Nie wypowiedzianą oficjalnie, ale jednak wojną. Walki toczyły się na tyłach barów, w zamkniętych uliczkach, a nawet na dachach budynków mieszkalnych. Ginęły obie rasy, niemniej większe straty ponosili Nocny Łowcy, a powodem tego było nic innego jak przewaga liczebna - zazwyczaj z wampirami pojawiały się też demony, jakby były z nimi w zmowie, albo po prostu szukały okazji do zemsty na nefilim za te wszystkie lata. 

Nie długo po rozpoczęciu tego całego bajzlu, Jia - wraz z kilkoma Łowcami, w tym Maryse i Robertem - osobiście udała się do Hotelu Dumort - siedziby nowojorskiego klanu wampirów, żeby wyjaśnić sytuację. Zostali powitani przez przywódczynię klanu chlebem i solą, ale informacje, których się dowiedzieli po rozmowie z nią nie były już takie miłe i przyjemne. 

Lily nie potrafiła upilnować swoich pobratymców. Część z nich zaczęła głosić opinię, że powinno się zerwać Porozumienia i rozpocząć walkę przeciwko nefilim, którzy od zawsze traktowali ich gatunek jak najgorszy syf. Udało im się stworzyć dość sporą grupę, a potem po prostu odłączyli się od klanu i przyłączyli do innego - grupy wampirów o podobnych przekonaniach. Podobnie postąpiły wampiry z innych klanów, z innych miast i stanów.

-Nie wiem ilu dokładnie ich jest.- powiedziała Lily.- mogę tylko zgadywać, że wystarczająco dużo, aby stworzyć armię. 

-Wiesz kto jest ich przywódcą?- zapytała Konsul.- I gdzie można go znaleźć? 

Zazwyczaj tak to działało - kiedy przywódca zostawał zabity, pozostali tracili wolę walki. Nie rezygnowali z niej całkiem, to by było zbyt proste, ale wtedy w szeregach wroga zaczynał dominować chaos. Gdyby udało im się dorwać przywódcę tej całej rebelii i jemu podobnych, może udałoby się zapobiec wojnie zanim na dobre się rozwinie.

Niestety, Lily zaprzeczyła.

-Wiem tylko tyle, że to ktoś o imieniu Mickel Parrat i że w żadnym miejscu nie spędza dłużej niż kilku dni. Przyjeżdża, zasiewa ziarenko zwątpienia i jedzie dalej, a wampiry, które przekonał do przyłączenia się zajmują się resztą. 

-Jakieś pomysły, gdzie może być teraz?- wtrącił Robert.

-Jeśli moi informatorzy się nie mylą, to porusza się z zachodu na wschód.- Wampirzyca rozłożyła na stole starą, ale jeszcze czytelną mapę i mówiąc pokazywała na niej miasta.- Zaczął od San Francisco, LA i San Diego, a potem po kolei większe metropolie, takie jak Chicago, Boston czy Filadelfia. Ostatnio był widziany w Majami. 

-A południe? 

-Nic mi o tym nie wiadomo. 

Robert zmarszczył brwi. 

-Więc następny może być Meksyk lub Brazylia. 

-Albo Europa.- rzuciła Maryse.

Wszyscy zebrani spojrzeli na nią uważnie.

-Myślisz, że będzie chciał wmieszać w to inne kontynenty?

-A dlaczego nie?- wzruszyła ramionami.- W końcu Porozumienia dotyczą wszystkich, nie tylko mieszkańców USA. 

Od tamtej rozmowy minęło kilka miesięcy i, jak się okazało, Maryse miała rację. Ataki na Nocnych Łowców zaczęły występować w Hiszpanii, Francji, na Wyspach Brytyjskich i dalej - w głąb kontynentu. Sytuacja robiła się coraz bardziej poważna, ba, cały czas istniało ryzyko, że fearie również postanowią przyłączyć się do rewolucji. Póki co królowa siedziała cicho, ale Jia ani przez sekundę nie wierzyła, że po ostatnim zebraniu zrezygnuje z zemsty. 

Jedno było pewne - tym razem nie była to sprawka nikogo kto nosiłby nazwisko Morgenstern, choć niektórzy na początku brali tę opcję za wysoce prawdopodobną. Wszystko, co mówiono o powrocie Sebastiana było tylko pustymi plotkami. Nikt go nie widział, ani nie słyszał, a przecież nie ukrywałby się gdyby naprawdę był za to odpowiedzialny.  

Wszyscy logicznie myślący i ci, którzy widzieli jak jego ciało płonie na pogrzebowym stosie wiedzieli, że to niemożliwe. Sebastian Morgenstern śpi z rybkami w jeziorze Lyn. Jest martwy i tak już pozostanie. 

No, może nie do końca... 

----------


-Przypomnij mi jeszcze raz, dlaczego ja się w ogóle na to zgodziłem?- zapytał Jonathan.

Tłum ludzi stłoczonych przed wejściem do sali koncertowej przyprawiał go o ból głowy, zwłaszcza, że w większości były to piszczące nastolatki z przedziału wiekowego piętnaście-dziewiętnaście. Naprawdę wolałby być teraz w innym miejscu. Reni posłała mu uśmiech i zupełnie niezrażona jego skrzywioną miną złapała go za rękę i pociągnęła do wejścia za kulisy.

-Bo Jun wymusił na tobie złożenie przysięgi na Anioła.- przypomniała uczynnie.

A skąd jej brat wiedział, że takiej przysięgi nie da się złamać, to już pozostanie tajemnicą. Reni podejrzewała, że wcale nie widział, a cała wina leżała po stronie wyrywnego Jonathana. I dlatego też niezbyt mu współczuła.

Strażnicy stojący przed wejściem sprawdzili ich przepustki.

-To niesprawiedliwe, byłem pijany!

Zostali wpuszczeni do środka.

-Teraz przynajmniej będziesz wiedział, że picie z moim bratem nie należy do najbezpieczniejszych rozrywek.- pouczyła go, niezwykle rozbawiona całą sytuacją.

Jonathan zmarszczył brwi i posłał jej tak zabójcze spojrzenie, że każdy inny skuliłby się ze strachu, padł na kolana i zaczął przepraszać. Ale to nie był każdy inny, tylko Renata, która nic sobie nie robiąc z jego rozdrażnienia parsknęła śmiechem.

Prychnął.

-Myślę, że poradziłbym sobie ze zwykłym Przyziemnym.

-Serio? Twoja mina mówiła co innego, gdy znalazłam was w jednym łóżku w zeszłym miesiącu.

Jonathan zamilknął na chwilę, przyglądając się jej uważnie, ale nie wyglądała ani na złą, ani na zazdrosną. Jakby się nad tym zastanowić... to nigdy nie widział jej rozgniewanej. Czasem była naburmuszona, albo zdegustowana - głównie wyczynami swojego brata, kiedy z rana dostawała SMS'a o treści "jestem w tym hotelu naprzeciwko galerii, przyniesiesz mi nowy komplet ciuchów? albo popros jonę on pewnie nie ma nic do roboty". Nie trzeba się było długo domyślać, żeby wiedzieć jak w owym hotelu wylądował. Poważniejsze pytanie brzmiało "Z kim?", ale Jun cierpiał na jakiś magiczny rodzaj amnezji poimprezowej. 

-... Mówiłem już, do niczego nie doszło.

-Wiem, idioto.- Ren wywróciła oczami, nadal się szczerząc.- Gdyby doszło to zapewniam cię, że byśmy tak swobodnie o tym nie rozmawiali.

Rozmowa była nader ciekawa i oboje chętnie by ją kontynuowali, gdyby im nie przerwano.

-Reni! Jona!

Jonathan spiął się odruchowo, słysząc za sobą ten irytująco wesoły głos.

-Czy używanie mojego pełnego imienia naprawdę jest dla ciebie takim proble...- Odwrócił się i urwał w połowie. Po prostu nie mógł inaczej zareagować po zobaczeniu fryzury chłopaka.- Co ty masz na głowie?- rzucił, podejrzliwym tonem.  

-A co? Nieładnie mi?- zapytał, niesamowicie z siebie zadowolony, Jun.

Kiedy się uśmiechał wyglądał dokładnie tak, jak Renata. Jonathan dawno doszedł do
wniosku, że to jedyna rzecz, która dowodzi, że ta dwójka rzeczywiście jest ze sobą spokrewniona. Może jeszcze to, że oboje byli całkowicie niereformowalni i inni od reszty społeczeństwa. Czasami się zastanawiał dlaczego nawet w świecie Przyziemnych musiał trafić na takie wybryki natury.

-Wyglądasz jakby trzasnął cię piorun. Nie wspominając już o tym, że kolorem przypominają natkę marchewki.- skomentował, mierząc przefarbowane na zielono włosy przyjaciela krytycznym spojrzeniem.

-A nie miętę?- zasugerowała Reni. Przyzwyczaiła się już, że brat zmienia uczesanie kilka razy w roku, ale takiego koloru jeszcze u niego nie widziała.

-Nie, mięta trochę bardziej wpada w błękit.

-Myślisz?

-Później o tym podyskutujecie. Wracamy zanim Himari zobaczy, że mnie nie ma i podniesie alarm.- Jun odwrócił się i zaczął iść skąd przyszedł.- Za pół godziny wchodzimy na scenę, a muszę się jeszcze przebrać.

-Kto to Himari?- Jonathan spojrzał pytająco na Renatę.

-Jego stylistka.- wyjaśniła.- Ma dość... jak to powiedzieć... ciężką rękę.

-Ej, no! Idziecie?!


----------


Pół roku po ślubie Clary i Jace'a na świat przyszła mała Valentina i z marszu podbiła serca wszystkich osób, które dostąpiły zaszczytu przebywania w jej towarzystwie dłużej niż dziesięć sekund. Na jej główce kręciły się pierwsze rude loczki i samym uśmiechem była w stanie wywołać hiperglikemię u niewinnych ludzi. Zawsze kiedy Clary patrzyła jej w oczy od razu przypominała sobie małą dziewczynkę z wizji. Val już teraz była cudowna, a co dopiero, kiedy podrośnie...

Cóż, można tylko spekulować, że Luck będzie miał dużo roboty, jeśli będzie chciał odpędzić od niej wszystkich adoratorów.

Ale nie odbiegajmy tak bardzo w przyszłość, bo póki co teraźniejszość była ważniejsza.

A aktualnie Jace i Clary siedzieli w ogrodzie państwa Garrowey i zajadali się wyśmienitymi hamburgerami przygotowanymi przez Luke'a. Mały rudy pulpet drzemał słodko w kocyku na kolanach Jocelyn. Clary czuła, że przez samo patrzenie na siostrę może znacznie skoczyć jej poziom cukru, ale kto by się tam przejmował.

Jocelyn musiała błędnie zrozumieć to spojrzenie, bo natychmiastowo zmierzyła wzrokiem Jace'a. 

-Clary, ale wy chyba jeszcze nie zamierzacie starać się o dziecko?- zapytała, wciąż nie odrywając wzroku od swojego pożal-się-Boże zięcia.

Clary akurat wtedy piła i pech chciał, że zakrztusiła się wodą. Jace jedynie parsknął śmiechem i poklepał ją po plecach, bo wyraźnie miała problem ze złapaniem oddechu.

-Maamoo.- jęknęła, gdy w końcu doprowadziła się do porządku.- Mówiłam ci, jeszcze nawet o tym nie myśleliśmy. Minęło kilka miesięcy, a statystycznie rzecz biorąc, większość małżeństw zaczyna myśleć o dzieciach dopiero dwa lata lub więcej od ślubu. I nie mów mi, że Nocni Łowcy rodzą się szybciej, bo to niczego nie zmienia. 

Jace wyraźnie czuł potrzebę dorzucenia swoich trzech groszy do tej rozmowy, ale ostrzegające spojrzenie, w którym kryła się groźba rychłej śmierci, posyłane mu przez Clary, skutecznie powstrzymywało go przed jakimikolwiek uwagami. 

-W porządku.- Jocelyn pokiwała głową z uśmiechem.- Nic na siłę. A gdyby ten tutaj czegoś próbował-

-To zamknę go w piwnicy.


----------


Anglia, 1888 rok

Był to bardzo deszczowy wieczór. Cała śmietanka londyńska zjechała się do rezydencji hrabiego Fanthomhive'a na bankiet organizowany przez właściciela z okazji zaręczyn jego ukochanej córki. Na tak dystyngowanym przyjęciu nie mogło zabraknąć nikogo kto czuł się kimś ważnym w obecnym społeczeństwie. 

Mimo to Isao nie był nim ani troche zainteresowany. Przyszedł tylko ze względu na przyjaciółkę, która poprosiła go, żeby był jej osobą towarzyszącą. Długo musiała go namawiać, oj długo, ale w końcu dopięła swego, kiedy zagroziła, że naśle na niego zaznajomionego księdza egzorcystę. Takie zachowania powtarzały się notorycznie i niestety, zawsze jej ulegał. Katherine była przekonująca, wyrachowana i potrafiła postawić na swoim. 

I chyba tylko dlatego, że imponowała mu jej postawa, uważał ją za swoją przyjaciółkę. Mimo, że Katherine była tylko zwykłą Przyziemną.

Gdy wchodzili na salę balową rozbrzmiały pierwsze rytmy walca i Katherine od razu pociągnęła go na parkiet. Kiedy tańczyli, jego wyczulony słuch wyłapywał z otoczenia wszystkie szepty. Isao westchnął niezauważenie. Wiedział, że tak będzie, że od razu staną się głównym tematem do plotek, w końcu jego partnerką był nie kto inny jak wnuczka królowej.

Zatańczyli pierwszy taniec i rozpoczęli następny, kiedy w trakcie drugiego taktu podszedł do nich wysoki mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy i ciemniejszej karnacji. Poruszał się cicho, z kocią gracją, a na jego ustach błąkał się figlarny uśmiech.

Nie tylko Isao zwrócił na niego uwagę. Katherine również się obejrzała, gdy spostrzegła, że mężczyzna podchodzi właśnie do niej.  

-Pani pozwoli.

Brunet chwycił kobietę za odzianą w białą rękawiczkę dłoń i jakby nigdy nic odbił taniec, uśmiechając się zwycięsko w stronę Isao. Jednocześnie jego źrenica zwęziła się gwałtownie. Oczy mężczyzny przez ułamek sekundy bardziej przypominały kocie niż ludzkie. 

I Isao był pewien, że był jedyną osobą, która to zobaczyła.

Odpowiedział na uśmiech drugiego czarownika wyzywającym spojrzeniem, przeczuwając początek bardzo ciekawej znajomości.             


----------



Od kiedy Alec wyszedł do Instytutu, Magnus leżał rozwalony na kanapie w swoim salonie, nudząc się niemiłosiernie. Wydawało mu się, że spędza tak kolejne stulecie, a minęło ledwie trzydzieści minut od wyjścia czarnowłosego. 

Dochodziła dziesiąta rano, dzień był dość słoneczny, a ulice pełne ludzi. Przez chwilę miał ochotę gdzieś wyjść - w końcu Alec'a miało nie być do wieczora -, ale ten pomysł zgasł równie szybko, co się pojawił. Magnus miał ochotę porozmawiać z kimś, kto niekoniecznie byłby jego chłopakiem, jednocześnie bez potrzeby ruszania się z domu. Co, za wysokie wymagania? Całkiem prawdopodobne. 

Dlaczego nawet Prezesa Miał nie ma kiedy jest potrzebny? 

Westchnął nader dramatycznie. 

I właśnie w tym momencie tuż przed jego twarzą pojawiła się uśmiechnięta mordka Isao Morri'ego. 

Zaskoczony Magnus zaklął siarczyście, odruchowo cofając się trochę.

-Też się cieszę, że cię widzę, staruszku.- zironizował Wysoki Czarownik Ikebukuro. Jego czarne włosy zlewały się z kolorowym obłokiem dymu otaczającym jego profil aż do linii obojczyków, gdzie kończyła się projekcja.

-Ile razy prosiłem, żebyś mnie tak nie nazywał?- zapytał Magnus, pozornie zażenowany infantylnością znajomego. Gdzieś w środku, bardzo głęboko cieszył się, że go widzi.- Jestem starszy tylko o dwieście lat, to nie tak znowu wiele.

-Ty tak twierdzisz.

-Jest jakiś konkretny powód, dla którego się ze mną kontaktujesz?- zapytał, podnosząc się do pozycji siedzącej. Starał się wyglądać choć odrobinę poważniej, ale nie był pewien czy mu się to udało.

-Nie ma.

Magnus uniósł brwi w powątpiewającym geście.

-Jakbyś jeszcze nie zauważył, dzwonię do ciebie systematycznie co pięćdziesiąt lat, bo mniej więcej w takich odstępach czasowych odczuwasz naglącą potrzebę wygadania się.- wyjaśnił w skrócie, a na koniec swojej wypowiedzi wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.- A jak powszechnie wiadomo jestem świetnym słuchaczem~.

Wysoki Czarownik Brooklyn'u parsknął śmiechem. Faktycznie tak było. Dlaczego wcześniej w ogóle nie zwrócił na to uwagi? 

-Masz po prostu idealne wyczucie czasu!      

-----------------------------------------------
Bella: Słuchaj, przeczytam ci coś.
Will: Już się boję...
Bella: *czyta* Licząc do czterech wszedł do pomieszczenia i od razu jego oczom ukazał się wysoki, elegancko ubrany mężczyzna, który uderzał żywiołowo szpicrutą po całym ciele leżącego nieopodal nieboszczyka. Widać było, że wkłada w tą czynność, niesamowicie dużo energii. John stał przez dłuższą chwilę jak zaczarowany, wpatrując się w jego szybkie ruchy...
Will: *zaczyna protestować* Nie, nie, nie, nie. Nie będziesz mi tutaj żadnych yaoiców propagować >.< 
Bella: *śmieje się* XDDD
Will: *odsuwa się najdalej jak to możliwe* Spadaj z tymi gejowskimi pornosami, ja mam swoje i mi wystarczy >.>
Bella: *podpuszcza* Kogo masz...?
Will: *oczywiście dała się podpuścić* Jace'a i Sebastia... Ja tego nie powiedziałam głośno .___.
Bella: *death ze śmiechu*